Kominki

środa, 5 kwietnia 2017

Mroczne Czasy Rozdział 4

They think they can freeze me in time.
They are wrong.
My heart is too cold.
I'm too cold to shiver.






Dzisiejszego dnia w Norze panował wielki chaos. Rozgardiasz był tak ogromny i przytłaczający, że codzienny bałagan w domu Weasley'ów wydawał się niczym, prezentował się wręcz jako nienaganny porządek.

W magicznie powiększonym salonie rudzielców znajdował się cały Zakon. Gdyby ktoś obcy, nie znający sytuacji, stanąłby z boku i przez kilka minut obserwował, zauważyłby całą gamę ludzkich odczuć. Od wściekłości u Szalonookiego, rozbawienia u bliźniaków, niepokoju u Molly, przez niepewność Longbottomów aż po zakłopotanie Dumbledora. Każdy z nich już miał czas na wykonanie rachunku sumienia. I choć każdy pamiętał jak straciła kontrolę, jak zabiła Rona, choć każdy wiedział, że miała powód, choć każdy miał świadomość, że to ona tak naprawdę wygrała tę wojnę, choć każdy w głębi duszy czuł, że nie powinni jej wyklinać, nie powinni jej obarczać fałszywymi przewinieniami, nie powinni wypędzać, odwracać od niej, a już na pewno nie ścigać jej, nie zdradzać aurorom, to nikt w tym pokoju nie chciał przyznać się do tego otwarcie. Oznaczałoby to bowiem przyznanie się do porażki, a oni na to byli zbyt dumni, zbyt głupi i zbyt gryfońscy. Nawet Dumbledore, czy Kingsley, nie ważne jak mądrzy i doświadczeni, wciąż pozostawali tylko ludźmi, a to wiązało się z ludzkimi wadami i odruchami. Nic nie mogli na to poradzić, a przynajmniej wszystkim tak się wydawało dopóki przez jazgot nie przebił się głos Luny.

– To nasza wina.

Wszyscy zwrócili ku niej swoje spojrzenia. Od zawsze wiedzieli, że żona Neville'a jest inna, dziwna, totalnie niepasująca do poważnych zebrań, czy jakichkolwiek innych sfer życia zwanych normalnymi. Jednak nikt się tym nie przejmował, Lovegoodowie od zawsze byli szurnięci. Teraz jednak, w jej głosie była taka powaga, taka moc, że nawet jej mąż spojrzał na nią zaskoczony. Wyraz twarzy młodej kobiety był zacięty, a postawa emanowała bolesnym poczuciem winy. Nigdy nie chciała dla Hermiony źle, została zdominowana i nikt jej nie słuchał, jak zawsze. Uczucie rozżalenie i gorzkości zawładnęło jej zawsze pozytywnym tokiem myślenia.

– Luna, kochanie, co ty…-zaczął Longbottom.

– Przestań! Natychmiast przestańcie! -wydawało się, że oszalała, zamknęła oczy, a po jej policzkach spływały łzy. Nikt nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. – Nie widzicie swoich win? Jesteście aż tak ślepi? Czy to gnębiwtryski wam tak w głowach namieszały? Zadajecie totalnie bezcelowe i bezsensowne pytania… Jestem pewna, że każdy z was przypomniał sobie, bardzo dokładnie zapewne, wydarzenia sprzed dwóch lat i każdy z was jest świadom swojej winy. Ona wróciła. Czy tego chcecie czy nie, wróciła i będzie zabijać. -po ostatnim zdaniu jasnowłosej kobiety jakby czas się zatrzymał, nawet Luna musiała jakby oswoić się z tym co powiedziała, wydawało się, że nigdy nie byłaby zdolna do takich słów, a jednak jeszcze nie skończyła. Tym razem kontynuowała szeptem. – Będzie tropić i zabijać tych, których obarcza winą za zrujnowanie życia, bo to właśnie jej zrobiliście… Możliwe…-zawahała się na moment-możliwe, że wykończy cały Zakon, tak dla zabawy, dla zemsty. Nie wiem kim się teraz stała, czy coś zostało z Hermiony, której tak nieudolnie próbowaliście się pozbyć. Nieudolnie i niepotrzebnie. Ja ani Neville nie mieliśmy z tym nic wspólnego, byliśmy przeciwni!-jej głos znów nabrał mocy- Dlatego zmierzycie się ze swoim demonem przeszłości sami. Żegnam.

Chwyciła swojego męża za rękę i wyszli z Nory. Chwile później dało się słyszeć trzask deportacji. Nikt się nie poruszył, nikt nie odezwał, wszyscy wpatrywali się w uchylone drzwi wyjściowe z rozdziawionymi lekko ustami. Totalny szok i niedowierzanie przyćmiło największe mózgi organizacji, a ich postacie były owiane jakby grozą przyszłości zabawionej przeszłością.





0o0o0o0o

Wszystko szło po jej myśli. Francja przykładała większą wagę do kunsztu jakim była Czarna Magia niż do czystości krwi, no, i nie ma też co się oszukiwać, byli mniej zacofani i zainfekowani uprzedzeniami niż Anglia. Uśmiechnęła się lekko pod nosem i spojrzała na pusty fotel obity czarną skórą. To tam zazwyczaj siadał Lucjusz. Prychnęła cicho. Lucjusz Abraxas Malfoy, najbardziej zagorzały zwolennik czystości krwi mieszkał ze szlamą. Nie ważne jak potężną, nie ważne, że uratowała mu dupę, wciąż była szlamą. Ten mężczyzna o stalowym spojrzeniu i platynowych długich włosach stanowił dla niej swoistą zagadkę. Mimo ich, jakby to nazwać, znajomości? Mimo tego co rozwinęło się między nimi, jakby swoisty pakt, jednak nie wypowiedziany, ani nie spisany przez żadną ze stron, na kilometr śmierdziało jej czymś więcej. Malfoy nie należał do osób, które zawierają znajomości nie przynoszące korzyści i choć jeszcze nie dostrzegła innych niż trochę rozrywki w jego nudnym życiu, zamierzała mu się przyjrzeć. Nie pozwoli by żaden zadufany w sobie arystokrata pokrzyżował jej plany. Co to, to nie. Tym bardziej, że sytuacja polityczna w Anglii była teraz dla niej najodpowiedniejsza. Panował totalny chaos, Minister abdykował i jakby zapadł się pod ziemię, wśród czarodziejskiego społeczeństwa królowało niezorganizowanie i strach, zostali sami. Wiedziała kto będzie wybrany na następnego Ministra Magii, dobrze o to zadbała, dlatego też, nie pozostało jej na razie nic innego jak czekać. Miała świadomość, że dziś rano odbyło się spotkanie Zakonu, wiedziała także, o tym, że nie wszyscy zawinili. Dlatego jej lista nazwisk była skrupulatnie przygotowana i pomijała takie nazwiska jak Lovegood czy Longbottom, nie było na niej także rudych bliźniaków, którzy i tak nie uczestniczyli zbyt aktywnie w działalności Zakonu. Bała się tylko jednego, utraty kontroli. Zemsta może ją tak zaślepić, że nie będzie patrzyć kogo zabija. Ufała swojej samodyscyplinie, w końcu nie na darmo przeszła szkolenie Cienie z Czerwonej Pustyni. Spędziła tam 6 okropnie ciężkich miesięcy. Jednak wiedza, którą tam zdobyła była nieoceniona, tak samo jak umiejętności. Sam fakt, że ją tam przyjęli świadczył o tym na jak wysokim poziomie była już wcześniej. Jedynym problemem był ON, obawiała się, że może znów się obudzić i przejąć kontrolę, gdy będą nią targać zbyt silne emocje, których właśnie z tego powodu się pozbyła. Dopiero później zauważyła, że napłynęło do niej o wiele więcej możliwości z tego powodu.

Z rozmyślań wyrwał ją odgłos kroków, mimowolnie spięła wszystkie mięśnie i odwróciła się w stronę dźwięku gotowa na wszystko. Dwa metry od niej ujrzała pana domu i chociaż na jego twarzy widniała, jak zawsze, perfekcyjna maska chłodu, opanowania i obojętności, to Hermiona nauczyła się przez nie patrzeć, czytać ludzi na swój sposób. Dlatego też dostrzegła jego zmęczenie i lekko niepewność, jakby myślał nad jakimś nieistotnym, ale natrętnym, ciągle wracającym, problemem.

– Co się stało? -zapytała swoim zwykłym tonem, po którym nic nie dało się odczytać, ponieważ był pusty, pozbawiony emocji, człowieczeństwa.

– Spotkałem Varena. Nie wyglądał na pewnego siebie. -odpowiedział bez ogródek i spojrzał na nią przelotnie.

– Zajmę się tym.

W odpowiedzi Malfoy tylko kiwnął jej głową i zniknął w głębinach dworku. Natomiast ona wstała i skierowała się do kominka by za pomocą sieci Fiuu przenieść się na Pokątną, skąd miała zamiar się udać do domu wcześniej wspomnianego dżentelmena. Nie dała po sobie znać jak bardzo zaniepokoiła ją ta wiadomość. Niby nic poważnego, nie? Po prostu nie wyglądał na pewnego siebie, każdy ma gorsze dni, ale nie on, nie Varen Morgenstein. Był on mężczyzną lekko po trzydziestce, jednak już był genialnym politykiem. Urodził się w Anglii jednak wychował we Francji. Stał się jedynym przyjacielem na jakiego sobie pozwoliła. Jego najważniejszą cechą, która jako pierwsza rzucała się w oczy była właśnie pewność siebie, nigdy jej nie tracił, nigdy publicznie. Był zbyt dobrym aktorem aby sobie na to pozwolić i co najważniejsze inteligenty, diabelnie inteligenty. Lekko się uśmiechnęła na wspomnienie ich długich zażartych dyskusji, które nie raz, nie dwa, kończyły się bójka lub zagorzałym pojedynkiem po którym dom nadawał się do całkowitej odnowy.

Szybko przemierzyła dobrze znaną sobie trasę i weszła do jego domu bez przeszkód, miała udzielony dostęp do jego ochronnych zaklęć. Nie zwracając uwagi na skrzata, który coś mamrotał do niej, skierowała się w stronę schodów i przeskakując po dwa, trzy stopnie dotarła na piętro, gdzie, bez ogródek i zbędnych uprzejmości, wtargnęła do jego gabinetu. Jej oczom ukazał się wysoki, muskularny mężczyzna o oczach koloru Avady. Długie czarne jak smoła włosy były spięte w luźny kucyk i opadały na jego plecy. Był ubrany w gustowne szaty w kolorach czerni i srebra. Jego wąskie usta ułożyły się w krzywy półuśmiech, jakby doskonale wiedział, że wpadnie tu dokładnie w tej chwili. Najbardziej jednak uderzył ją wygląd tego pomieszczenia. Zawsze czysty, wysprzątany z każdym przedmiotem, książka czy piórem, idealnie ułożonym w jemu tylko znanym układzie. A teraz? Teraz panował tu totalny chaos, wszystko było porozrzucane, jakby ktoś przeszukiwał gabinet w napadzie szału. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i obróciła się w jego stronę, do jej uszu dotarł jego niski, tajemniczy, ale przyjemny dla ucha głos:

– Witaj, kochana.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz